
Nikt Ci nie powie, jak masz żyć…
Kiedyś ciągle się do kogoś upodabniałam.
Znajdywałam sobie osobę, którą stawiałam na piedestale i czyniłam z niej swoje “guru”. Potrzebowałam kogoś, kto powie mi jak żyć, kto powie mi, co myśleć i jak się zachowywać. Bo ja nie wiedziałam. Potrzebowałam mieć jakiś wzór, jakiś punkt odniesienia, jakiś zbiór zasad.
Idealizowałam tę osobę, czyniąc z niej prawdziwe bóstwo – nadczłowieka bez najmniejszej skazy, który wiedzie perfekcyjne życie. Wydawało mi się, że jeśli ja upodobnię się choć trochę do tej osoby też będę coś warta, będę choć trochę tak idealna. Przymykałam oko na ewentualne wady czy niedociągnięcia tej osoby, na luki w jej postępowaniu czy filozofii życia i patrzyłam z uwielbieniem na iluzoryczny wizerunek, który sama stworzyłam w swojej głowie. Niestety ta ułuda szybko się rozmywała, pękała niczym bańka mydlana.
Zazwyczaj im mocniej upodabniałam się do danej osoby, im bardziej przejmowałam jej sposób myślenia, wartości, czy nawet wygląd – tym bardziej zaczynała mi się ta osoba wydawać mniej atrakcyjna. Coś mi zaczynało nagle w niej nie pasować, nagle dostrzegałam zgoła inny obraz niż jeszcze jakiś czas temu, nagle pojawiała się rysa na nieskazitelnym dotąd wizerunku mojego autorytetu, a ja sama zaczynałam dusić się z tej formie w której próbowałam się zamknąć. Dochodziłam wtedy do wniosku, że po prostu po raz kolejny zainspirowałam się niewłaściwą osobą i zaczynały się poszukiwania kolejnego guru. Nigdy niestety nie wzięłam pod uwagę, że problem wcale nie leżał w osobie którą podziwiałam, ale w mojej próbie upodobnienia się do niej. Ponieważ im mocniej starałam się być taka, jak ktoś inny, tym bardziej oddalałam się od siebie samej. To była moja ucieczka od poczucia beznadziejności, od wyjącej pustki w moim wnętrzu, z którą nie chciałam się konfrontować.
Coś mnie jednak niezmiernie ciągnęło do niektórych osób. Lgnęłam do nich jak zahipnotyzowana. Chciałam być jak one, zazdrościłam im tego co mają. Tego blasku jaki od nich bił. Dzisiaj to rozumiem. One po prostu były sobą i czuły się z tym świetnie. Emanowała z nich autentyczność, naturalność, pewność siebie, spójność. Wszystko to, czego ja nie miałam i tak bardzo pragnęłam mieć. Ja też chciałam tego blasku, tylko, że to nie jest coś co można sobie od kogoś pożyczyć czy skopiować.
Blask płynie ze środka.
Dzisiaj wiem, że ja już jestem idealna taka jaka jestem. Ja już jestem wartościowa. Ja już jestem wystarczająca. Ja już jestem piękna i dobra. Już teraz. Nie muszę starać się być inna bo wtedy oddalam się tylko od tego kim jestem naprawdę. Następuje konflikt w moim wnętrzu kiedy nie przyjmuje siebie samej w pełni, kiedy odrzucam siebie. Bo kiedy udajesz kogoś kim nie jesteś, to czuć. To naprawdę czuć! W Twojej energii, w Twoim sposobie bycia, widać to w Twoim zachowaniu. Ludzie naprawdę wyczuwają na poziomie energii fałsz, nawet jeśli nie do końca to rozumieją i po prostu nie lubią takich osób, które coś udają. I mnie też wiele osób nie lubiło. Zresztą – ja sama siebie nie lubiłam!
Zdarzało się też tak, że zamiast konkretnej osoby na piedestale ustawiałam jakiś konkretny system filozoficzny, religię, ruch, ugrupowanie, światopogląd. Szukałam w tym siebie. Szukałam sensu życia i miejsca przynależności. Wchodziłam w to głęboko, przyjmując wszystkie wartości danego systemu jako swoje własne – jako objawione, niepodważalne prawdy – i sądziłam że w końcu odnalazłam to, czego całe życie szukałam.
Oczywiście nie trwało to długo. Moja ekscytacja zawsze mijała szybko, klapki spadały mi z oczu, a ja zamieniałam jeden system na kolejny i tak bez końca.
Plątałam się tak przez wiele lat, dopóki nie skierowałam swojej uwagi do jedynego miejsca, w którym warto było szukać odpowiedzi na wszystkie moje pytania – do mojego wnętrza.
To praca z wewnętrznym dzieckiem pomogła mi też zrozumieć dlaczego tak bardzo nabłądziłam się w życiu. I pomogła mi odkryć moją prawdziwą tożsamość, nawiązać kontakt z sobą samą. Pomogła mi zintegrować emocje, nawiązać kontakt ze swoim sercem, intuicją, rozwinąć swoje talenty i pasje oraz stanąć w swojej sile.
Ja tak naprawdę nie potrzebuje by ktoś podał mi na tacy odpowiedzi na to jak żyć.
Nie potrzebuje wielkiej księgi z wytycznymi, nie potrzebuję cudzych rad i pomysłów, nie potrzebuję zamykać się w żadnych ideologiach, kopiować czyjegoś stylu życia. Bo ja już od dawna wszystkie odpowiedzi noszę w sobie! W środku. W swoim wnętrzu mam kompas, który idealnie prowadzi mnie też życie – mam swoją intuicję, odczucia, emocje i ciało, które dają mi znać co jest dla mnie dobre, a co nie. To jest coś co posiada każdy z nas – wewnętrzne prowadzenie. Nie każdy jednak ufa swoim odczuciom. Dlaczego? Ponieważ byliśmy uczeni od dzieciństwa, że wszyscy wiedzą lepiej od nas co jest dla nas dobre.
Jeszcze do niedawna ja sama uważałam, że to co ja czuję i myślę jest bezwartościowe. Bo co ja mogę wiedzieć? Byłam uczona, że ja nie wiem nic, że powinnam się słuchać innych i „nie wymyślać”. Dlatego czekałam aż zjawi się w moim życiu autorytet, który mi w końcu powie: “tak Kinga, ty masz rację.”, “tak Kinga, możesz to zrobić.”. Wydawało mi się, że bez tej aprobaty i akceptacji ja nie mam prawa czegokolwiek zaczynać. Bo kim ja niby jestem? Co jak w ogóle sobie myślę? Za kogo ja się uważam? Jak ja tak w ogóle mogę się wychylać bez uprzedniego zaaprobowania przez innych? Bo ja musiałam się spowiadać z każdego swojego ruchu. Taka właśnie się rozgrywała historia w mojej głowie przez większość lat.
Wiesz kim jestem? SOBĄ. JESTEM SOBĄ.
TAK – ja mogę. TAK – ja wiem co jest dla mnie dobre. Ja wiem, co myślę, i co czuje. I nikt nie może tego wiedzieć lepiej ode mnie. Już nie chowam swojego wewnętrznego blasku.
Nie potrzebuję żadnego przyzwolenia, aby żyć po swojemu, a niestety do tej pory żyłam tak, jakbym cały czas czekała, aż ktoś mi go w końcu udzieli. Czekałam, aż ktoś mi w końcu pozwoli iść po marzenia, pozwoli realizować swoje cele, swoje powołanie, swoją misję. Czekałam, aż ktoś inny we mnie uwierzy, aż ktoś inny mnie wesprze, aż ktoś inny odkryje moja wyjątkowość i się nią zachwyci, podczas gdy ja będę siedzieć cicho w kącie i chować się przed światem.
I nie mogłam ruszyć naprzód! Stałam w miejscu bo sama się uwiązałam do tego miejsca.
Oddałam kontrolę nad swoim życiem w ręce innych. Tak jak byłam uczona jako dziecko. Bo to stamtąd płynie. To stamtąd płynie ten strach, że ja nic nie wiem, nic nie mogę, że „Nie daj Boże!” coś źle zrobię i zawali się cały świat!
To JA, jako mała dziewczynka słyszałam, że “nie pomyślałam” jak popełniłam jakiś błąd i dlatego teraz myślę tak dużo, aż paruje mi mózg. Myślę i myślę, rozważam wszystko na każdy możliwy sposób – i koniec końców – padam zrezygnowana. No bo nic nie jest wystarczająco dobre, więc po co w ogóle zaczynać?
To JA, jako mała dziewczynka, słyszałam notorycznie, że “wymyślam”. I to zostało ze mną tak mocno, że za każdym razem kiedy tylko pragnę realizować siebie i swoje marzenia, mam z tyłu głowy ten głos, że coś sobie wymyśliłam i to jest bez sensu. NIE! Wcale nie jest!
To JA, dzisiaj idę do tej małej dziewczynki i mówię jej, że JA WIEM KIM ONA JEST, wiem, że jest WYJĄTKOWA, i że ja w nią WIERZĘ! Dosyć już tego podcinania skrzydeł i wbijania w ziemię. Teraz czas na na mnie!
Co jeśli Ty już jesteś dobry taki jaki jesteś i wszystko czego szukasz masz już od dawna w sobie? Bo masz. Ciężko czasem to dostrzec kiedy patrzymy przez pryzmat fałszywych przekonań na swój temat, uwarunkowań kulturowych, religijnych, roli odgrywanych w systemach rodzinnych i wszystkich rzeczy, które nam wkręcano i powtarzano od maleńkości. Tylko czy to są na pewno Twoje rzeczy? Czy Ty je wybrałeś? A co jeśli Twoje serce i Twoja dusza ciągnie Cię w zupełnie inną stronę? Co jeśli Ty już jesteś dobry i już teraz możesz wszystko?
Ty w swoim sercu czujesz prawdę. Ty wiesz jaki jesteś. W Twoim wnętrzu jest Twój skarb. Twoja prawdzie natura. Twój wewnętrzny blask. I świat właśnie takiego Cię potrzebuje. Takiego, jakim jesteś. Nie innego.